Ale komputer ruszył bez problemu, mogłem się również wykazać w kwestii zdolności programistycznych 😉
Kultowy (jak dla mnie przynajmniej) Self test również zagrał znaną muzyczkę, przypomniał kolory.
To też ciekawa kwestia, bo nie każdy zapewne pamięta, że:
1. Nie wszyscy wtedy jeszcze mieli kolorowe telewizory
2. Jeżeli nawet mieli, to okupowali go często domownicy i nie można było sobie pograć w kolorze, bo rodzice przeganiali…
3. Miałem do niego dedykowany monitor monochromatyczny, także gry i dema raczyły mnie odcieniami ZIELENI. Do tego – czasem mu 'padała synchronizacja’ i trzeba było go mocno walnąć od góry, aby zaczął poprawnie działać.
O, chyba taki miałem:
Kolejna domena komputerów Atari i Commodore – cartridge. Czyli karty, na których wgrane 'na sztywno’ były gry czy też programy użytkowe. Dzięki temu uruchamiały się błyskawicznie. Starsi zapewne pamiętają, że szybkość magnetofonu Atari była dramatyczna – 600 bodów (czyli bitów) na sekundę. Przez co niektóre gry 'wgrywały się’ i ponad 20 minut. Z tego to powodu montowano 'Turbo’, czyli sprzętowe przeróbki magnetofonu. Ja miałem Blizzard. W początkowej fazie należało najpierw załadować loader do 'Turbo’ w 'Normalu’ i dopiero później grę w 'Turbo’. Pamiętam, że miałem kasetę z kilkudziesięcioma jednostkami na taśmie (wtedy gry liczyło się na jednostki obrotów licznika magnetofonu) i na niej wyłącznie same loadery. Cartridge eliminował tą uciążliwość – miałem po prostu wtedy loadery zapisane na nim. Z tego co kojarzę – Universal loader ładował zdecydowaną większość. Commodore miał swojego Black box’a, ale to był przeciwny front barykady 😉
Kultowe 'ciszej, bo się nie wgra’ uderzy mnie zapewne jesienią, kiedy mam ochotę przejrzeć zawartość kaset, bo 'zgubił się’ zeszyt z opisem ich wszystkich…